Są momenty, w których bardzo chciałabym poczuć Boga. Tak namacalnie, bym nie miała wątpliwości, że wkładam palce w Jego rany. Chciałabym poczuć Jego zapach, bym nie miała wątpliwości, że to On. Chciałabym usłyszeć Jego głos i wiedzieć, że to mówi On. Chciałabym zobaczyć trzy Osoby, jak Abraham, by mieć pewność, że widzę właśnie Jego. Chodzę w codzienności i szukam choćby małych znaków, choćby cienia Boga. Gonię za czymś, co znika za rogiem, bo a nuż to był On. Zawieszam wzrok na chmurach, bo może uda mi się dojrzeć w nich Jego twarz. Biegnę, potykam się o nierówności chodnika. Tak bardzo jestem skupiona na szukaniu Jego, że nie mam nawet czasu spojrzeć pod nogi. Czasem zaglądam wtedy do kościoła i orientuję się, że mój wzrok jest utkwiony w krzyżu albo w tabernakulum, a całe moje ciało napina się w niecierpliwości oczekiwania. I czuję zawód. Zawodzi mnie mój wzrok, zawodzi słuch, dotyk, powonienie… Jestem zawiedziona swoją ślepotą.
Czasami płaczę. A w takich sytuacjach płaczę najczęściej. Klęczę albo siedzę na gołej posadzce, mam ochotę krzyczeć do Boga, żeby coś zrobił, by przestał chować się w tym swoim Niebie i pozwolił znów się poczuć. Jak wtedy, gdy świeże nawrócenie uderzało mi do głowy jak wino, jak fascynujące zauroczenie, zakochanie. Niech wrócą te emocje z początków, niech serce tańczy kankana, a w brzuchu niech latają motyle. Jednak zamiast krzyczeć, milczę. Czuję się nieutulona, a po policzkach spływają łzy.
Czasami płaczę też w innych sytuacjach. Na przykład, gdy mam wrażenie, że kolejne szpilki wbijają się w serce (gdy to piszę, sama zadaję sobie pytanie w czyje serce? Moje, Jezusa, Kościoła?). Gdy widzę zło w Kościele, gdy widzę ból w ludziach, dla których tego bólu nie chcę. Widzę, jak bardzo niektórzy ranią siebie nawzajem – świadomie, a czasami nieświadomie. Widzę ludzi, którzy zasługują na samo dobro, samo szczęście. Ludzi, którzy dają innym ogrom dobra i uśmiechu, a w ich życiu panoszy się krzywda, a wraz z nią smutek, ból. Chcę odwrócić wzrok i po prostu odejść. Wyjść, trzasnąć drzwiami i nie wrócić. Wtedy siedzę pod ołtarzem i płaczę. Z bezsilności, z nerwów, nadmiaru odczuć i sprzecznych emocji… Płaczę, bo wcale nie chcę odchodzić. Chcę, by było dobrze. By dało się cofnąć czas i sprawić, że niektóre krzywdy by się nie wydarzyły. Zostaję, bo na drodze od nawrócenia do teraz nauczyłam się, że miłość jest decyzją. Podejmuję decyzję, że z miłości do Niego i do tych wszystkich ludzi, zostanę.
Czasami płaczę też wtedy, gdy uświadamiam sobie, że jestem daleko. Blisko, a jednak daleko. Mam Boga pod nosem, widzę Go, wspominam Jego smak, dotyk… Siedzę w którejś ławce, obserwuję ludzi przyjmujących komunię, a sama nie mogę jej przyjąć. Słyszę Jego głos wyraźnie – głos, który mówi mi chodź, przyjdź do Mnie, Ja cię przytulę, Ja cię uleczę. On zaprasza mnie do konfesjonału, a ja uparcie odmawiam. Bo przecież znów wrócę z tymi samymi grzechami, bo nie mam odwagi, bo nie jestem gotowa, bo… tęsknię, ale to jeszcze nie ten moment. Płaczę, bo okazuję się mistrzynią wymówek. Wciąż nie umiem kochać i cały czas muszę się tego uczyć.
Wtedy zapominam, że zdarzyło mi się płakać po spowiedzi, i to nie jednej, podczas której otrzymałam uzdrowienie. Zapominam, że zdarzyło się płakać z radości, ze wzruszenia, z miłości. Czasami na siłę szukam tych łez, które przyszły ze szczęścia albo ze szczęściem. Choć wiem, gdzie ich szukać, to nie chcę ich znaleźć.
I oto przychodzi taki dzień, gdy siedzę sama w pustym, ciemnym kościele. Tylko małe światełko pali się nad tabernakulum. I uświadamiam sobie, że są w (moim) życiu momenty, gdy wcale nie potrzebuję płakać w szczęściu. Potrzebuję właśnie teraz tego smutku, który w efekcie okazuje się pocieszeniem i umocnieniem. Wcale nie muszą przyjść do mnie trzy Osoby, jak do Abrahama – wystarczy cichy powiew wiatru albo tykanie zegara. I to poczucie, że oto nie opłakuję tego wszystkiego – siebie i innych – sama. Wcale nie muszę obwiniać się, że jeszcze nie jestem gotowa pójść do spowiedzi. Mogę przyjść w każdej chwili, bo Ojciec Miłosierny czeka i wypatruje (nie)cierpliwie. Gotowy jest otworzyć szeroko ramiona, jeśli tylko zechcę w nie wpaść.
O autorce:
Ula Michalik: studiuje zarządzanie i marketing, jest także koordynatorem projektu Wyzwanie i9. Nie potrafi długo usiedzieć w miejscu, uwielbia działać, organizować wydarzenia, a także rozmawiać z ludźmi. W wolnych chwilach spaceruje po plaży i podziwia bezkres morza, czyta książki, pisze wiersze i pije kawę. W życiu duchowym czerpie inspirację od wielu świętych, jest szczególnie związana ze św. Katarzyną ze Sieny.